Team Ninja obiecało grę osadzoną w czasach burzliwych przemian XIX-wiecznej Japonii, kiedy tradycja zderzała się z nowoczesnością. Od zawsze fascynowała mnie epoka samurajów – miecze, honor, rywalizacja klanów. Kiedy więc zobaczyłem pierwszy zwiastun „Rise of the Rōnin”, wiedziałem, że muszę w to zagrać. Czy ta produkcja spełniła moje oczekiwania? Największym atutem Rise of the Rōnin […]
Starfielda dorwałem w Game Passie — jak zapewne wiele innych osób. Z początku nie oczekiwałem na tę grę jakoś ochoczo, ale gdy w dniu premiery wpłynąłem na gwiezdnego przestwór oceanu — całkiem mocno się wciągnąłem. Nie jest to może poziom wciągania Skyrima, przy którym 12 lat temu nastukałem 40 godzin w 3 dni, ale i tak jestem bardzo usatysfakcjonowany.
Wszechświat dostępny w grze jest naprawdę ogromny i wypełniony mnóstwem aktywności dla graczy. Można skończyć na głównej linii fabularnej, która jest w sumie dopiero wstępem do całej gry lub zanurzyć się w serie misji pobocznych, które bywają ciekawsze i bardziej zagmatwane niż główny wątek.
Można też zająć się czymś zupełnie innym, jak kariera pirata, górnika lub przedsiębiorcy.
Na pewno jest jeszcze kilka innych dróg, których jeszcze nie odkryłem.
Opcji jest dużo i podobnie duża jest swoboda w podejmowaniu decyzji. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w pierwszej godzinie być tak obciążonym długopisami i innymi przedmiotami codziennego użytku, by nie móc przejść 10 metrów bez zadyszki.
Bo kto biednemu zabroni bogato żyć?
Starfield jest pełen możliwości i trzeba sobie po prostu zdać sprawę, że nie wszystkie opcje są warte świeczki.
I jest to piękne samo w sobie, bo zbyt wiele współczesnych gier jest tak wymierzonych pod graczy, że ostatecznie doświadczenie wszystkich graczy jest identyczne — często epickie i widowiskowe — ale nadal identyczne.
Dlatego bardzo doceniam, że Starfield tylko bywa widowiskowy i przewidywalny. Wszystko zależy od gracza.
Bo wystarczy zboczyć z oczywistej, utartej ścieżki, by odkryć coś, czego być może doświadczy tylko garstka graczy.
Rozgrywka w Starfieldzie jest przyjemnie spokojna i otwarta — w dokładnie takim stopniu, jak życzy sobie tego gracz. Czasami wręcz medytacyjna, gdy przeklikujemy się przez interfejs gry w celu przedostania się na jedną z 1000 dostępnych planet.
Myślę, że w tej kwestii się pośpieszono, bo tak kosmiczna gra jak Starfield powinna być pod względem podróży międzyplanetarnych kosmicznie dopracowana. A niestety postawiono na totalne uproszczenie, które dodatkowo nie jest aż tak intuicyjne, jak mogłoby się wydawać.
Na szczęście walki w przestrzeni kosmicznej są całkiem przyjemne, z drobną, taktyczną nutą, ale na tym się kończy kosmiczna rozgrywka. Na tym i na opcjonalnej możliwości budowy własnego statku kosmicznego właściwie od zera. W sumie całkiem fajnie.
Natomiast prawdziwy trzon rozgrywki to zabawa na piechotę, z ewentualnym dopalaczem w postaci Boost Packa na plecach. I ten trzon działa bardzo dobrze, bo strzelanie jest dopracowane i przyjemne, a dostępne typy broni niespodziewanie różnorodne.
Przemierzając kolejne przepiękne planety i ogromne stacje kosmiczne na gracza czeka mnóstwo atrakcji i nawet jeśli najprostszym sposobem na kontynuację opowieści są argumenty siłowe, często odrobina dyplomacji lub nadprogramowej eksploracji mogą nie tylko ułatwić sprawę, ale też otworzyć całkiem nowe możliwości.
Jeśli ktoś zjadł zęby na tych nieco nowszych grach z serii The Elder Scrolls i Fallout, to w Starfieldzie poczuje się jak w domu.
Bo ta gra nie polega na tym, by ukończyć jej fabułę i iść dalej, ale by dać graczowi możliwości, bardzo szerokie możliwości, na to, by grać po swojemu i utonąć w świecie przedstawionym, w którym na każdym kroku (i po każdym skoku grawitacyjnym) czekają starannie zaprojektowane przygody.
Jeśli chcesz tylko ukończyć główną linię fabularną, to też się nie zawiedziesz.
Ale warto czasami zrobić krok w bok.