Starfielda dorwałem w Game Passie — jak zapewne wiele innych osób. Z początku nie oczekiwałem na tę grę jakoś ochoczo, ale gdy w dniu premiery wpłynąłem na gwiezdnego przestwór oceanu — całkiem mocno się wciągnąłem. Nie jest to może poziom wciągania Skyrima, przy którym 12 lat temu nastukałem 40 godzin w 3 dni, ale i […]
Do seansu najnowszego filmu Clinta Eastwooda usiadłem z pełnym przekonaniem, że czeka mnie co najmniej dobra opowieść w typowym dla tego reżysera wydaniu. Niestety srogo się przeliczyłem. Bardzo srogo.
Niby mamy tutaj opowieść o honorze. O poczuciu powinności. O odnajdywaniu swojego miejsca na świecie. Ale to jest po prostu zły film.
Gra aktorska to jakiś żart. Oprócz postaci Mike'a (Clint Eastwood), pewnego koguta oraz drugoplanowej właścicielki tawerny o imieniu Marta (Natalia Traven), wszyscy pozostali aktorzy widoczni na ekranie dłużej niż 20 sekund po prostu grają drętwo, nienaturalnie. Ciężko się to ogląda.
Zgniłą wisienką na torcie jest młodociana, pierwszoplanowa postać grana przez Eduardo Minetta. Widząc go na ekranie, można wyczuć, że to jego debiut aktorski. A to nie prawda, bo Eduardo ma już na koncie kilka produkcji.
Więc co poszło nie tak?
Myślę, że film ucierpiał przez kontrolę jakości – albo przez jej brak, bo momentami jest naprawdę źle.
Kilka ładnych widoczków oraz obecność Clinta Eastwooda w prawie każdym kadrze niestety nie wystarczą, by usprawiedliwić istnienie tego filmu.
